Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Dokumenty i zdjęcia więźnia Auschwitz wróciły do jego rodziny. Wstrząsająca historia losów Dariusza Wiaderka. Arolsen Archives w Helu

Magdalena Gębka-Scuffins
Magdalena Gębka-Scuffins
Przedstawicielki fundacji International Center on Nazi Persecution - Arolsen Archives spotkały się ze Sławomirem Wiaderkiem, synem nieżyjącego już Dariusza Wiaderka, by przekazać mu dokumenty i zdjęcia, które ocalały po II wojnie światowej w niemieckich archiwach. Jak wyglądało życie więźnia obozu koncentracyjnego? Jak udało się odnaleźć jego syna?

W pochmurny, listopadowy poniedziałek (22.11.2021 r.) w Helu szczęśliwy finał miała akcja poszukiwania rodziny Dariusza Wiaderka: wszystko po to, by przekazać pamiątki, które znalazły się w zbiorach Arolsen Archives. Wolontariuszce tej fundacji udało się dotrzeć do mieszkańca Helu, Sławomira Wiaderka, który z wdzięcznością odebrał dokumenty po swoim ojcu.

Kim był Dariusz WIaderek?

Dariusz Wiaderek urodził się 10 października 1923 r. w gminnej wsi Gidle, w powiecie radomszczańskim, w województwie łódzkim. Syn Wincentego i Euzebii pochodził z rodziny inteligencji i miał dobre dzieciństwo, które na dzisiejszą mirę zdecydowanie za szybko się skończyło.

Gdy wybuchła druga wojna światowa, 1 września 1939 r., Dariusz miał zaledwie 15 lat. Mieszkał wtedy w Warszawie, przy ul. Freta 48/5. Pomimo młodego wieku, od samego początku niemieckiej okupacji, wiedział, że zrobi co może, by ratować Ojczyznę, dlatego też wstąpił do Szarych Szeregów i aktywnie działał w podziemiu.

Oficjalnie był zatrudniony jako goniec w magistracie miasta i ten zawód skrzętnie wykorzystywał do rozpowszechniania gazetek konspiracyjnych.

W Szarych Szeregach Dariusz Wiaderek o wolnośc Polski nie walczył długo, gdyż wkrótce został przyłapany na gorącym uczynku. Było to w maju 1940 r. - w jednej z pierwszych łapanek warszawskich. Został wysłany do Pawiaka, który w czasie II wojny światowej był największym niemieckim więzieniem politycznym na terytorium okupowanej Polski.

Tam spędził około trzech miesięcy, aż 15 sierpnia 1940 r. został wysłany do KZL Auschwitz (Oświęcim w województwie małopolskim). Jak później historia pokazała - w obozie zagłady Auschwitz-Birkenau swoje życia straciło około 1 300 000 tys. ludzi.

- Był to tzw. „pierwszy transport warszawski” - opowiada syn Dariusza, Sławomir Wiaderek. - Obóz był jeszcze w tym czasie w budowie i Niemcy jeszcze nie tatuowali więźniów. Numer obozowy taty w KZL Auschwitz to: 2940, co oznacza, że był jednym z pierwszych więźniów tego obozu.

Jak wyglądało codzienne życie Dariusza Wiaderka w obozie w Auschwitz?

Posiłki były wydawane dwa razy dziennie: rano i wieczorem. Choć trudno nazwać posiłkiem ugotowaną w wodzie brukiew.

- Zupa z brukwi z kilkoma jej kawałkami, o ile kapo zaczerpnął zupę z dołu gara - mówi Sławomir Wiaderek. - W innym przypadku była to letnia woda o smaku brukwi.

Do „standardów” w Auschwitz należały wielogodzinne apele na dworze: więźniowie, niezależnie od pory roku i pogody, ubrani w cienkie pasiaki na gołe ciało, musieli stać bez ruchu przez wiele godzin.

- Pewnego razu, zimą, tata został przyłapany przez kapo, że pod pasiakiem chował kawałek papieru aby ograniczyć utratę ciepła - opowiada Sławomir Wiaderek. - Został za to skazany na „karę bykowca”. Polegała ona na przytwierdzeniu więźnia i przełożeniu go przez tzw. koziołka stolarskiego ze związanymi razem rękami do nóg, tak aby był maksymalnie wypięty.

W zależności od przewinienia więźniowie otrzymywali od 10. do 30. uderzeń batem splecionym ze skóry.

- Nie pamiętam już ile batów dostał tata, ale musiało być to około 10., ponieważ przy 30. batach, osłabieni pracą fizyczną i wycieńczeni głodem więźniowie raczej nie przezywali - dodaje syn więźnia obozu Auschwitz.

Dariusz Wiaderek, jako wówczas nastolatek, spędził ponad rok na tzw. bloku młodocianych w KZL Auschwitz. Choć był jednym z pierwszych więźniów, a warunki nie były aż tak tragiczne, jak stały się w kolejnych latach, to i tak wystarczały, by młody Dariusz Wiaderek zaryzykował próbę ucieczki.

Tej podjął się wspólnie z innymi więźniami, w sumie było ich około 30. Niestety, próba ucieczki się nie udała, a odważni i zdesperowani uciekinierzy zostali złapani.

Niemcy skazali niedoszłych uciekinierów KZL Auschwitz na tzw. „karę słupka”.

- Kara ta polegała na zawieszaniu więźnia na słupku na wykręconych do tyłu rękach, tak aby nie dotykał nogami ziemi. Tortura ta trwała z reguły od jednej do trzech godzin - tłumaczy Sławomir Wiaderek. - W tym konkretnym wypadku, w czasie trwania nazistowskiego „wyroku”, życie straciła, w strasznych cierpieniach, około połowa skazanych na nią więźniów, którzy brali udział próbie ucieczki.

Pod koniec 1941 r., w skutek selekcji, Dariusz Wiaderek znalazł się w grupie, która miała zostać przeniesiona do innego obozu. Jako „doświadczony więzień” usiłował niezauważenie przemknąć się z powrotem do swojego baraku, aby uniknąć zmiany obozu.

Powstrzymał go SS-man, który po polsku, ale w gwarze śląskiej szepnął do niego „kaj leziesz, tam będziesz miał lepiej”. Dariusz Wiaderek go posłuchał, i jak się później okazało, to była dobra decyzja.

- W ten sposób tata znalazł się w KZL Neuengamme koło Hamburga, gdzie otrzymał numer więźniarski 5135 - mówi Sławomir Wiaderek. - Faktycznie były tam lepsze warunki. Tata pracował pod dachem, uczył się języka niemieckiego. Nie wiem jaki charakter miała praca taty, ale pamiętam, że wykonywał rysunki techniczne.

Trzy letni pobyt w KZL Neuengamme przebiegł (w porównaniu z KZL Auschwitz) nader spokojne. Z wyjątkiem jednego incydentu, który odbił swoje piętno na nastoletnim więźniu. Został on niespodziewanie skierowany do izby lekarskiej, gdzie wstrzyknięto mu w udo jakąś substancję i poddano obserwacji.

- Skutkiem tego zastrzyku było zakażenie, które tata ciężko przechorował - opowiada nam syn Dariusza. - Do końca życia pozostała mu duża i wyraźna blizna na zewnętrznej części prawego uda.

Pod koniec kwietnia 1945 r. wszystkich więźniów z KZL Neuengamme oraz z innych, mniejszych obozów pognano w tzw. marszu śmierci do Lubecki. W czwartek, 26 kwietnia 1945, na pięć dni przed ustaniem działań wojennych, zaokrętowano ich na trzy statki: Cap Arcona zmieścił około 4,5 tys. więźniów, Thilbeck około 2,8tys., a Athen około 2 tys. więźniów.

2 maja 1945 r., alianci ogłosili, iż wszystkie statki i okręty niemieckie, które nie wywieszą białej flagi zostaną zbombardowane. Tylko jeden z tych trzech statków (Athen) wywiesił białą flagę i zawinął do portu - w ten sposób uniknął bombardowania, a więźniowie zostali ocaleni.

Niestety, dwa pozostałe okręty niemieckie (Cap Arcona i Thilbeck) wypłynęły na wody zatoki Lubeckiej i zostały zaatakowane przez lotnictwo angielskie, a następnie zatopione.

Z Cap Arcony uratowało się około 350. więźniów, a z Thilbeck - 23. więźniów.

- Mój tata był na Thilbeck i był jednym z tych 23. na 2800. zaokrętowanych więźniów, którzy przeżyli te bombardowania - opowiada nam Sławomir Wiaderek. - Wielu więźniów, którym udało się dopłynąć do brzegu po bombardowaniu, było zabijanych przez czekające na nich na brzegu odziały SS, HJ oraz grupy miejscowej ludności niemieckiej.

Dariusz Wiaderek miał to szczęście w nieszczęściu, że uniknął rozstrzelania, gdyż do brzegu płynął wraz z kilkoma innymi na swego rodzaju pontonie ratunkowym. Bardzo prawdopodobne jest, że nie strzelano do nich, bo myślano, że to niemiecka załoga się uratowała.

Jednak gdy prawda wyszła na jaw na brzegu, mężczyzna został ujęty przez odział SS szykujący się do egzekucji jeńców. Tu z pomocą przyszedł odział wojsk amerykańskich, który uratował więźniów z niemieckiej niewoli i ocalił przed egzekucją.

Dariusz Wiaderek został przewieziony do amerykańskiego szpitala, gdzie spał bez przerwy przez siedem dni i nocy.

Przy wzroście 185 cm ważył około 45 kg!

- Ten długi sen mojego tatę uratował, gdyż pozwolił, by lekarze karmili go dożylnie, a w tym czasie jego ciało powoli odzyskiwało siły - tłumaczy Sławek Wiaderek. - Wielu więźniów było tak wygłodzonych i wyczerpanych, że jedli dużo i szybko, i niestety ich organizmy tego nie wytrzymywały.

Po krótkim pobycie w szpitalu i rekonwalescencji, jeszcze w 1945 roku Dariusz Wiaderek wyjechał do Szwecji, gdzie został wysłany na dalsze leczenie przez organizację UNRRA (Organizacja Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy).

W Szwecji przebywał przez 10 lat: układał sobie życie, pracował, poznał mistrzynię Szwecji w biegu na 100 m, z którą się zaręczył.

Niestety, w 1955 roku otrzymał wieści o chorobie swojej matki, więc przyjechał do Polski, by ją odwiedzić i spędzić z nią trochę czasu. Nie spodziewał się tego, jak go w Polsce przywitają.

- Tato zakładał w swojej naiwności, że będzie mógł bez problemów powrócić do Szwecji - opowiada Sławomir Wiaderek. - Wizyta mojego taty w Polsce skończyła się utratą paszportu i codziennymi przesłuchiwaniami w osławionym więzieniu na Rakowieckiej, które zaczynały się „zwyczajowo” od pisania życiorysu tyle razy, aby ubecy mogli znaleźć w nim nieścisłości. Trwało to około trzy miesiące, dzień w dzień.

Po tym okresie Dariusz Wiaderek był zobowiązany zgłaszać się na Rakowiecką co miesiąc; późnej co kwartał, aż wreszcie represje ustały i dostał zgodę na podjęcie pracy.

Tę dostał w Urzędzie Miasta Warszawy, w dziale zajmującym się odbudową miasta. Tam też poznał swoją żonę Barbarę, mamę Sławomira Wiaderek.

Dariusz Wiaderek skończył zaocznie studnia budowlane na Politechnice Warszawskiej, gdzie wykładowcą był jego starszy brat - Wincenty Wiaderek. Później pracował jako kierownik budowy warszawskiej rotundy, ambasady amerykańskiej, a także kierował pracami wykończeniowymi Muzeum Narodowego w Warszawie.

Kolejnym miejscem jego pracy był CHZ MINEX, zajmujący się eksportem polskich materiałów budowlanych. Następnie w latach 1977-1981 był dyrektorem pierwszego polskiego wspólnego przedsięwzięcia z kapitałem zachodnim - w Berlinie Zachodnim.

Po powrocie do Polski, w wieku 65 lat, przeszedł na emeryturę.

- Tata znał płynnie trzy języki obce: niemiecki, szwedzki i angielski; co w latach 60./70. było absolutnym ewenementem – tłumaczy Sławomir Wiaderek. - Dlatego też tata często wyjeżdżał służbowo za granicę.

Dariusz Wiaderek dożył 67 lat, zmarł w wyniku drugiego zawału w 1991 r.

- Mój tato był wspaniałym człowiekiem, z ogromną charyzmą, był erudytą. Ludzie do niego lgnęli, miał wielu przyjaciół w Polsce i za granicą, szczególnie w Szwecji, Norwegii i w Niemczech - wspomina Sławomir Wiaderek. - Pięcioletni pobyt w obozach koncentracyjnych i wszystkie te straszliwe przeżycia nie zostawiły jakiegokolwiek zauważalnego śladu w jego byciu, a był niesamowitym przyjacielem i wspaniałym, wyrozumiałym ojcem, na którego pomoc i wsparcie zawsze mogłem liczyć.

Choć, jak wspomina Sławomir Wiaderek, była jedna taka sytuacja, która pokazała piętno odciśnięte przez doświadczenia z drugiej wojny światowej.

- Była raz taka sytuacja, kiedy jako chłopczyk szedłem z tatą przez jeden z parków w Warszawie, kiedy zaczepiło nas trzech mężczyzn domagając się portfela, obrączki - opowiada Sławomir Wiaderek. - Pamiętam, że chciałem uciekać, ale mój tato się tylko ich zapytał który chce iść jako pierwszy (zdejmując przy tym koszulę).

Sławek był zdziwiony tą sytuacją, i choć do bójki nie doszło, a sprawa rozeszła się po kościach, to zapytał ojca, czy ten się nie bał w tej sytuacji. W odpowiedzi usłyszał, że skoro przeżył pięć lat w obozach koncentracyjnych, to teraz nie ma się już czego bać.

Książki o swoich przeżyciach nie napisał, choć go namawiano. Co sprawiło, iż zdecydował się nie przelewać swojego doświadczenia na papier?

- Mój tata miał w sobie tyle człowieka, że był w stanie się otrząsnąć z tego, co przeszedł i mógł normalnie funkcjonować - wyjaśnia Sławomir Wiaderek. - Kiedyś tata mi powiedział, po wielu dopytywaniach moich i mojego wujka, że nie napisze książki, bo to wymagałoby od niego bardzo intensywnego cofnięcia się w tamten okres, a on go zamknął, zakończył.

Jedyna, widoczna dla rodziny trauma, która pozostała w Dariuszu Wiaderek, to sposób, w jaki jadł.

- Tata bardzo szybko jadł - mówi Sławomir Wiaderek. - Tata powiedział wprost, że ma to z obozu. Tam jedzenie było wydawane dwa razy dziennie, minuta, dwie i jak nie zjadłeś, to umierałeś z głodu.

Spotkanie przedstawicieli Arolsen Archives ze Sławomirem Wiaderkiem, mieszkańcem Helu.

Wyjątkowe spotkanie miało miejsce w sali konferencyjnej Urzędu Miasta Hel. Tu Żanna Sępińska, kierownik zespołu ds. promocji, turystyki i kultury, serdecznie powitała zebranych gości w imieniu burmistrza oraz mieszkańców Helu i przekazała głos Annie Meier-Osiński z Arolsen Archives.

- To dla nas ogromny zaszczyt i wielka przyjemność, że możemy być dziś tu, w Helu - rozpoczęła Anna Meier-Osiński, która opowiedziała o roli Międzynarodowego Centrum Badań Prześladowań Nazistowskich oraz akcji #StolenMemories.

Dokumenty i zdjęcia więźnia Auschwitz wróciły do jego rodzin...

- W Polsce, w ciągu ostatnich pięciu lat, udało się nam stworzyć sieć wolontariuszy, którzy z ogromnym powodzeniem wspierają nas w poszukiwaniach - mówiła Anna Meier-Osiński. - Są to ludzie z odważnym sercem i gotowi na wszystko, tacy, jak pani Dorota Bartoszewicz ze stowarzyszenia Ocalić Od Zapomnienia. Bez pani pomocy nie moglibyśmy się spotkać dziś z rodziną Dariusza Wiaderek, z panem Sławomirem.

Dorota Bartoszewicz to wolontariuszka, która przez trzy miesiące szukała rodziny Dariusza Wiaderek i kontaktu z jego synem, Sławomirem. Choć nie było łatwo, to nie poddawała się, a rezultatem jej uporu działania było to właśnie spotkanie w Helu. Choć sama nie mogła pojawić się na Początku Polski i osobiście poznać Sławomira Wiaderek, to przesłała list, który został odczytany przez Ewelinę Karpińską-Morek z Arolsen Archives.

W liście tym wyjaśnia jak cenne są pamiątki po bliskich i jak trudna była jej droga do kontaktu z rodziną Dariusza Wiaderek.

- Nie da się obojętnie przejść nad obozowymi historiami i o każdej historii musimy pamiętać - czytamy w liście. - Te depozyty to swoiste nośniki pamięci, nie mają one wartości materialnej, bo ile może być wart zepsuty zegarek czy legitymacja szkolna harcerza? Ich prawdziwą wartość zna już pan Sławomir, który z naszą małą pomocą dostał szansę uzupełnienia pewnych luk w rodzinnej, traumatycznej historii. Pan Sławek nie ułatwił mi zadania: pisałam do niego na wszystkie możliwe sposoby i chyba tylko moja determinacja i duch jego ojca nie pozwoliły mi odpuścić.

Dorota Bartoszewicz opisała, że w próbie nawiązania kontaktu niefortunnie trafiła na czas przeprowadzki Sławomira Wiaderek z Warszawy do Helu, przez co umknęła jego uwadze i że dopiero upór zaprowadził ją do przyjaciela Sławomira, mieszkańca Warszawy, który poruszony sprawą depozytu przypilnował, by kontakt został nawiązany.

- Czujne i przyjazne spojrzenie ze zdjęcia z legitymacji szkolnej Dariusza Wiaderka od pierwszej chwili zapadło nam w pamięć i nas nie opuściło. Rodziny pana Dariusza szukaliśmy od pięciu lat. Panie Sławomirze, to dla nas zaszczyt być dzisiaj z Panem tu, w Helu, i móc lepiej poznać życiorys i losy Pana ojca - mówiła Anna Meier-Osiński podczas przekazywania pamiątek po Dariuszu Wiaderek.

Na sali panowało wzruszenie, powaga i wdzięczność.

- Kieruję ogromne podziękowania do pań z Arolsen Archives, za państwa pracę i wytrwałość, że państwo przez pięć lat szukali mojej osoby. Dziękuję władzom miasta Helu, że zgodziły się, aby to spotkanie się tutaj odbyło i miało takie poważne ramy, dziękuję także mediom, które tak chętnie zainteresowały się tym tematem - powiedział Sławomir Wiaderek odbierając dokumenty i zdjęcie swojego ojca.

Jednak wśród wszystkiego co się działo, co zostało powiedziane i pokazane na wyjątkowym spotkaniu w Helu, największe wrażenie na Sławomirze Wiaderek zrobiło zdjęcie jego ojca w pasiaku z obozu: pokazujące oba profile i twarz Dariusza Wiaderek.

- Tych zdjęć nie widziałem nigdy, nie widziałem taty w takim „wydaniu”, w tym pasiaku, w tym smutku. Mój tata był tak radosnym człowiekiem, duszą towarzystwa, że po prostu to zdjęcie mnie przygnębiło, bo ja takiego taty nie znałem - powiedział syn Dariusza Wiaderek. - Na zdjęciu jest 15, 16-letnie dziecko, które powinno przeżywać pierwsze randki, chwile zauroczeń, chodzić do szkoły, a tutaj jest w obozie w Oświęcimiu, i wie, że w każdej chwili może zginąć, jak tylko jakiś SS-man będzie miał na to ochotę...

Sławomir Wiaderek opowiedział o losach swojego ojca, a po nim głos zabrał także Wiesław Wójcik, ze Stowarzyszenia Terra Helensis, który opowiedział krótko o historii Helu i zaprosił obecnych na uroczystości na spacer po ziemi helskiej.

W spacerze tym wziął udział m.in. sam Sławomir Wiaderek, który wraz z innymi członkami stowarzyszenia działa prężnie społecznie i oprowadza turystów m.in. po helskich bunkrach, opowiadając przy tym o dziejach i losach Helu.

- Pragniemy serdecznie podziękować miastu Hel, a szczególnie pani Żannie Sępińskiej, za możliwość zorganizowania spotkania w tak dostojnym miejscu, oraz przedstawicielom mediów, którzy pojawili się na dzisiejszej uroczystości - podsumowali w Arolsen Archives. - Dziękujemy również panu Wiesławowi Wójcikowi i Sławomirowi Wiaderkowi za fascynującą lekcję historii w terenie.

Czym jest Arolsen Archives?

International Center on Nazi Persecution - Arolsen Archives (Międzynarodowe Centrum Badań Prześladowań Nazistowskich – Archiwum Arolsen) to najobszerniejsze na świecie archiwum ofiar narodowego socjalizmu. Zgromadzono tu około 30 mln dokumentów, które zawierają informacje o 17,5 mln prześladowanych. Dokumenty te są dostępne także online.

Przez wiele lat głównym zadaniem Arolsen Archives było rekonstruowanie losów i poszukiwanie zaginionych osób.

- Do dziś co roku odpowiadamy na około 20 tys. zapytań dotyczących ofiar prześladowań nazistowskich - informują w Archiwum Arolsen. - Coraz większą rolę odgrywa jednak nasza oferta skierowana do świata nauki i edukacji, dzięki której chcemy rozpowszechnić w społeczeństwie wiedzę o zbrodniach nazistowskich.

Międzynarodowe Centrum Badań Prześladowań Nazistowskich - Archiwum Arolsen utrzymuje pamięć o zbrodniach nazistowskich i wielu milionach ofiar tychże zbrodni i zwraca uwagę społeczeństwa na współczesne formy antysemityzmu i ataków na demokrację. W ramach działań edukacyjnych i upamiętniających, w wielu miejscach na świecie organizują wystawy czasowe, warsztaty dla nauczycieli, kampanie internetowe jak np. akcje na portalach społecznościowych.

Od pięciu lat Arolsen Archives prowadzi także kampanię #StolenMemory, w ramach której poszukują rodzin tych osób, których pamiątki nadal znajdują się w ich zbiorach.

Łącznie jest jeszcze 2500 materiałów (rzeczy, zdjęć, dokumentów), które czekają na powrót do rodzin. Co najmniej 900 z nich niemieccy naziści odebrali Polakom, kiedy przywieziono ich do obozów koncentracyjnych.

- Od 2016 roku udało się nam przekazać już 560 pamiątek rodzinom na całym świecie, w tym ponad 120. polskim rodzinom - mówi Anna Meier-Osiński z Arolsen Archives. - Mimo upływu ponad 75 lat od zakończenia wojny, tak wiele losów Polaków pozostaje nadal niewyjaśnionych. Nie jest to łatwe zadanie bo wraz z upływem czasu, możliwości odnalezienia bliskich krewnych prześladowanych są coraz mniejsze.

Byłeś świadkiem zdarzenia na terenie powiatu puckiego? Daj nam znać! Podziel się zdjęciami z nami i naszymi Czytelnikami. Prześlij je nam na maila ([email protected]) lub wyślij w wiadomości prywatnej na naszym fanpejdżu - kliknij w baner poniżej i przejdź na naszego Facebooka:

od 16 latprzemoc
Wideo

CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na puck.naszemiasto.pl Nasze Miasto